Łączna liczba wyświetleń

piątek, 19 sierpnia 2011

Rozdział I.


Moją pierwszą myślą po przebudzeniu było radosne:
Oni jutro wyjeżdżają!
Zastanawiam się, jak gościom podobał się ten pobyt.
Ciocia Rachel. Hm, nawet ją lubiłam. Jednak przebywanie w domu pełnym wampirów musiało być dal niej niezbyt miłym przeżyciem. Zwłaszcza, że jej mąż był wilkołakiem, ich naturalnym wrogiem.
Wujek Paul. Denerwował mnie trochę, ale w sumie był całkiem spoko. I trzeba przyznać, że mężnie znosił zapach wampirów, do którego nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić.
Suzannah. Na myśl o niej cały czas umysł zalewała mi fala gniewu. Żeby tak bezczelnie, bez żadnych skrupułów próbować zabrać mi chłopaka! I to jeszcze z tak małą dawką klasy. Pewnie liczyła na swoje oczy szczeniaczka, Manuela jedna.
Eric. Taaaak. Ten człowiek niepomiernie mnie denerwował. Taka już jestem. Są ludzie, którzy nie mogą się powstrzymać, gdy widzą balonik lub bańkę mydlaną i marzą, by przekłuć je szpilką. Na takiej samej zasadzie ja nie cierpię nadętych idiotów i staram się trochę utrzeć im nosa. Może jednak trochę przesadziłam?
Przyglądając się swoim myślom, z ulgą stwierdziłam, że właściwie tylko Suzannah budzi we mnie negatywne uczucia i dlatego tak cieszę się z wyjazdu krewnych.
No nic, trzeba wstawać, zanim zwali mi się na głowę cała rodzina z orkiestrą dętą i pełnym zestawem perkusji.
A właśnie, dziś chyba tata ma problem ze zwleczeniem się z łóżka.
Strach pomyśleć, co robił w nocy.
Miałam właśnie przejść się do niego i zemścić się za ostatnie pobudki, ale stwierdziłam, że jest tam Edward. O, jemu na pewno mogę powierzyć tak delikatne zadanie!
-Wstawaj, w trumnie się wyśpisz. – przekonywał mojego tatę.
-Skoro przemawia ekspert, na pewno posłucham. – odgryzł się ojciec.
Dziadek fuknął gniewnie, niczym rozjuszona kotka. W jego wykonaniu brzmiało to bardzo zabawnie.
Dalszej części rozmowy nie usłyszałam, bo stwierdziłam, że jest naprawdę późno i w podskokach pomknęłam do łazienki.
W drzwiach zderzyłam się z Suzannah.
-Cześć. – mruknęłam i chciałam ją wyminąć. Naprawdę  nie miałam ochoty na kłótnię z samego rana.
No dobra, miałam.
Ale rzeczywiście się spieszyłam.
Ona jednak miała inne plany
-Słuchaj, mam do ciebie romans. – zaczęłam, kładąc mi rękę na ramieniu.
-Przepraszam, ale bardzo się spieszę. – zbyłam ją.
-To zajmie tylko chwilkę! – nie ustępowała.
-Nooom? – skapitulowałam.
Jednym okiem spojrzałam na nią, a drugim zlustrowałam otoczenie. Musiałam wyglądać bardzo śmiesznie, ale Suzannah jak zwykle była zajęta sobą.
-Czy Jacob… - zaczęła.
Cała się najeżyłam.
-…Był wczoraj jakiś inny?
-To znaczy? – starałam się zachować spokój.
-Czy był zamyślony, albo smutny, jakby czegoś żałował? – drążyła.
Może dla osoby niewtajemniczonej była to wypowiedź niezrozumiała, dla mnie wręcz irytująco czytelna.
-Nie. – powiedziałam twardo. – Był inny, ale nie w ten sposób.
-A w jaki?
-Czasami wybuchał śmiechem bez powodu. On czasami tak robi, gdy przypomni sobie coś, co go bawi. – skłamałam.
-Och. – twarz jej się wydłużyła. – Dzięki. To hej.
I zniknęła.
Zamiast zastanawiać się nad swoją kuzynką, wpadłam do łazienki. Byłam NAPRAWDĘ spóźniona.

                                               *                         *                         *

Na matmę dotarłam tuż przed dzwonkiem, wpadłam do klasy razem z mamą.
-No hej. – powitała mnie Susan, gdy odsuwałam sobie krzesło.
-Hej.
-Czemu się spóźniłaś? – zainteresowała się.
-Manuela truła mi tyłek o Jacoba.
Dzięki zbawczemu wynalazkowi telefonu Susan wiedziała o wszystkim. W tej szkole była moja jedyną prawdziwą koleżanką, a nawet przyjaciółką. Wszyscy inni byli pod wrażeniem mojej rodziny i zachowywali się przy mnie nienaturalnie. Czemu ona nie, nie miałam pojęcia, ale fajnie się z nią gadało.
-A dokładnie, to co robiła?
Zachichotałam.
-Nawet nie wiesz, jak zabawne jest słuchanie jej przemów dyplomatycznych.
-?
-Próbowała dyskretnie wybadać, czy Jacob żałuje tego w ogrodzie.
-A to świnia. Co jej powiedziałaś?
-Och teraz zachowywała się po prostu idiotycznie. Opowiedziałam jej bajeczkę o nagłych napadach śmiechu.
-Dobre posunięcie. – pochwaliła Susan.
-Czy aby panie Cullen i Russell grają w szachy? A może w chińczyka? – pan Richardson stał nad nami z niemiłym uśmieszkiem.
-Nie proszę pana. – odparła moja koleżanka.
-O ile nie mamy nagłych, a ostrych napadów niepoczytalności. – wtrąciłam.
-W takim razie dlaczego rozmawiają o posunięciach?
-Rozmowa prywatna sir.
-Po dzwonku?
-Przepraszam sir. Nie zauważyłam faktu jego dzwonienia, sir. – tak naprawdę doskonale słyszałam dzwonek, tylko zwyczajnie nie zwracałam na to uwagi.
-Czy mogłabyś nie nazywać mnie ,,sir”? ,,Proszę pana” zupełnie wystarczy.
Spojrzałam na niego uważnie.
-Jesteś pan komunista? – zapytałam.
Popatrzył na mnie jak na wariatkę.
-Co panu przeszkadza, że tytułuję pana ,,sir”?
-Spróbuj z ,,towarzyszu”. – poradziła szeptem Susan.
Spróbowałam.
Zostałam wyrzucona z klasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz