Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 5 września 2011

Info.

Przykro mi, ale zawieszam bloga. I tak nikt go nie czytał, z wyjątkiem 2 osób. Od dłuższego czasu nie miałam weny, notki dodawałam rzadko.

piątek, 19 sierpnia 2011

Rozdział I.


Moją pierwszą myślą po przebudzeniu było radosne:
Oni jutro wyjeżdżają!
Zastanawiam się, jak gościom podobał się ten pobyt.
Ciocia Rachel. Hm, nawet ją lubiłam. Jednak przebywanie w domu pełnym wampirów musiało być dal niej niezbyt miłym przeżyciem. Zwłaszcza, że jej mąż był wilkołakiem, ich naturalnym wrogiem.
Wujek Paul. Denerwował mnie trochę, ale w sumie był całkiem spoko. I trzeba przyznać, że mężnie znosił zapach wampirów, do którego nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić.
Suzannah. Na myśl o niej cały czas umysł zalewała mi fala gniewu. Żeby tak bezczelnie, bez żadnych skrupułów próbować zabrać mi chłopaka! I to jeszcze z tak małą dawką klasy. Pewnie liczyła na swoje oczy szczeniaczka, Manuela jedna.
Eric. Taaaak. Ten człowiek niepomiernie mnie denerwował. Taka już jestem. Są ludzie, którzy nie mogą się powstrzymać, gdy widzą balonik lub bańkę mydlaną i marzą, by przekłuć je szpilką. Na takiej samej zasadzie ja nie cierpię nadętych idiotów i staram się trochę utrzeć im nosa. Może jednak trochę przesadziłam?
Przyglądając się swoim myślom, z ulgą stwierdziłam, że właściwie tylko Suzannah budzi we mnie negatywne uczucia i dlatego tak cieszę się z wyjazdu krewnych.
No nic, trzeba wstawać, zanim zwali mi się na głowę cała rodzina z orkiestrą dętą i pełnym zestawem perkusji.
A właśnie, dziś chyba tata ma problem ze zwleczeniem się z łóżka.
Strach pomyśleć, co robił w nocy.
Miałam właśnie przejść się do niego i zemścić się za ostatnie pobudki, ale stwierdziłam, że jest tam Edward. O, jemu na pewno mogę powierzyć tak delikatne zadanie!
-Wstawaj, w trumnie się wyśpisz. – przekonywał mojego tatę.
-Skoro przemawia ekspert, na pewno posłucham. – odgryzł się ojciec.
Dziadek fuknął gniewnie, niczym rozjuszona kotka. W jego wykonaniu brzmiało to bardzo zabawnie.
Dalszej części rozmowy nie usłyszałam, bo stwierdziłam, że jest naprawdę późno i w podskokach pomknęłam do łazienki.
W drzwiach zderzyłam się z Suzannah.
-Cześć. – mruknęłam i chciałam ją wyminąć. Naprawdę  nie miałam ochoty na kłótnię z samego rana.
No dobra, miałam.
Ale rzeczywiście się spieszyłam.
Ona jednak miała inne plany
-Słuchaj, mam do ciebie romans. – zaczęłam, kładąc mi rękę na ramieniu.
-Przepraszam, ale bardzo się spieszę. – zbyłam ją.
-To zajmie tylko chwilkę! – nie ustępowała.
-Nooom? – skapitulowałam.
Jednym okiem spojrzałam na nią, a drugim zlustrowałam otoczenie. Musiałam wyglądać bardzo śmiesznie, ale Suzannah jak zwykle była zajęta sobą.
-Czy Jacob… - zaczęła.
Cała się najeżyłam.
-…Był wczoraj jakiś inny?
-To znaczy? – starałam się zachować spokój.
-Czy był zamyślony, albo smutny, jakby czegoś żałował? – drążyła.
Może dla osoby niewtajemniczonej była to wypowiedź niezrozumiała, dla mnie wręcz irytująco czytelna.
-Nie. – powiedziałam twardo. – Był inny, ale nie w ten sposób.
-A w jaki?
-Czasami wybuchał śmiechem bez powodu. On czasami tak robi, gdy przypomni sobie coś, co go bawi. – skłamałam.
-Och. – twarz jej się wydłużyła. – Dzięki. To hej.
I zniknęła.
Zamiast zastanawiać się nad swoją kuzynką, wpadłam do łazienki. Byłam NAPRAWDĘ spóźniona.

                                               *                         *                         *

Na matmę dotarłam tuż przed dzwonkiem, wpadłam do klasy razem z mamą.
-No hej. – powitała mnie Susan, gdy odsuwałam sobie krzesło.
-Hej.
-Czemu się spóźniłaś? – zainteresowała się.
-Manuela truła mi tyłek o Jacoba.
Dzięki zbawczemu wynalazkowi telefonu Susan wiedziała o wszystkim. W tej szkole była moja jedyną prawdziwą koleżanką, a nawet przyjaciółką. Wszyscy inni byli pod wrażeniem mojej rodziny i zachowywali się przy mnie nienaturalnie. Czemu ona nie, nie miałam pojęcia, ale fajnie się z nią gadało.
-A dokładnie, to co robiła?
Zachichotałam.
-Nawet nie wiesz, jak zabawne jest słuchanie jej przemów dyplomatycznych.
-?
-Próbowała dyskretnie wybadać, czy Jacob żałuje tego w ogrodzie.
-A to świnia. Co jej powiedziałaś?
-Och teraz zachowywała się po prostu idiotycznie. Opowiedziałam jej bajeczkę o nagłych napadach śmiechu.
-Dobre posunięcie. – pochwaliła Susan.
-Czy aby panie Cullen i Russell grają w szachy? A może w chińczyka? – pan Richardson stał nad nami z niemiłym uśmieszkiem.
-Nie proszę pana. – odparła moja koleżanka.
-O ile nie mamy nagłych, a ostrych napadów niepoczytalności. – wtrąciłam.
-W takim razie dlaczego rozmawiają o posunięciach?
-Rozmowa prywatna sir.
-Po dzwonku?
-Przepraszam sir. Nie zauważyłam faktu jego dzwonienia, sir. – tak naprawdę doskonale słyszałam dzwonek, tylko zwyczajnie nie zwracałam na to uwagi.
-Czy mogłabyś nie nazywać mnie ,,sir”? ,,Proszę pana” zupełnie wystarczy.
Spojrzałam na niego uważnie.
-Jesteś pan komunista? – zapytałam.
Popatrzył na mnie jak na wariatkę.
-Co panu przeszkadza, że tytułuję pana ,,sir”?
-Spróbuj z ,,towarzyszu”. – poradziła szeptem Susan.
Spróbowałam.
Zostałam wyrzucona z klasy.

piątek, 12 sierpnia 2011

Podsłuch wieczorową porą, czyli rozdział 7


Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Wichrowe Wzgórza już się skończyły, a Edward śmiałaby się ze mnie, gdybym zaczęła czytać je od początku.
Leżałam w łóżku. Jacob własnie wyszedł – jak zwykle się zasiedział.
Dal zabicia czasu przysłuchiwałam się odgłosom domu. Pieszczotliwy głos Jaspera (na bank mówił do Alice), podśpiewywanie Esme, ale zainteresowało mnie coś innego. Co tu o tej porze robił jeszcze Jacob Junior?
-Cześć. – to był niepewny głos Suzannah.
-Hej. – Jacob mówił tonem raczej nieprzyjaznym.
-Słuchaj, ja musze ci coś powiedzieć. – moja kuzynka była wyraźnie zdeterminowana.
-Ach tak. Co? – Jacob Junior raczej nie był zainteresowany.
-Lubię cię. – wypaliła desperacko. – naprawdę cię lubię.
Prawie widziałam, jak brwi Jacoba unoszą się w lekko pogardliwym spojrzeniu. Przynajmniej tak zrobiłby Jacob, którego znałam.
-No i?
-Zrobiłabym dla ciebie wszystko. –ciągnęłam ta żmija, jakby nie zauważając reakcji chłopaka.
-Hm, jest taka rzecz… - zaczął Jacob.
Zamarłam, napięłam wszystkie mięśnie.
-Taaak?
-Na początek, odwal się.
-Och.
Miałam nadzieję, że dotarło.
Odwróciłam się na drugi bok i spokojnie usnęłam.
    
                                      *                       *                         *

Po południu następnego dnia wybrałam się z Jacobem do kina, ale film był tak kiepski, ze wyszliśmy wcześniej.
Nikt nie wyszedł na nasze spotkanie, co mocno mnie zdziwiło.
Ogarnięta złym przeczuciem, ruszyłam do salonu, serca domu, gdzie zawsze się coś działo. Jak zwykle, intuicja mnie nie myliła.
Moja rodzina siedziała w kręgu na środku pokoju, plecami do siebie. Każdy mocno chwycił pod łokieć obu sąsiadów, spletli się też nogami. Wszyscy, z wyjątkiem Carlisle’a, który krążył niedaleko z przebiegła miną.
Zamarłam.
-Co się tu odbywa?! – wykrzyknęłam, przerażona.
-Gramy w zęby. – odparł lakonicznie Carlisle.
-W co?!
-W zęby. – oznajmił tata radośnie.
-Czyli?!
-Ja jestem dentystą. – powiedział Carlisle z duma. – A oni zębami. – dodał. – Ja muszę wyciągać ich kolejno, a oni nie mogą do tego dopuścić.
-Ale po co?!
-Sprawdzamy, kto sobie pierwszy nogi z dupy powyrywa! – wyjaśnił tata ze szczęściem na twarzy.
Bez słowa wzięłam Jacoba pod rękę i wyszłam do holu.
Ciężko oparłam się o ścianę.
-Czy jest jakieś miejsce na tym świecie, w którym moja rodzina by się nie wyróżniała? – spytałam powietrze.
-Nocny klub dla kameleonów na twardych prochach. – orzekł stanowczo Jacob  w zastępstwie powietrza.
-To nie są twoje słowa. – spojrzałam na niego podejrzliwie.
-Nieee, Pratchetta. – uśmiechnął się bezczelnie,
-Myślałam ,że Suzannah. – od rana korciło mnie, żeby poruszyć ten temat.
-A to czemu? – stropił się odrobinkę.
-Nie wypieraj się, wszystko słyszałam! – wysyczałam, bezbłędnie naśladując bohaterki seriali australijsko-brazylijskich.
Jacob uśmiechnął się szeroko, po czym przeszedł na międzynarodowe męskie esperanto.
-To nie tak, jak myślisz, mogę wszystko wyjaśnić…
-Jestem z ciebie dumna. – cmoknęłam chłopaka w policzek.
-Naprawdę wszystko słyszałaś?
-Taaa, nie mogłam zasnąć. Byłam w tym domu jedna osobą, która nie zapytała Suzannah, czemu jest taka przybita, dlatego, że wiedziała, a nie dlatego, że jej to nie obchodziło.
-A ile osób zapytało? – zainteresował się Jacob, który jakimś cudem nie pogubił się w tym pokręconym zdaniu.
Przez chwilę bezgłośnie poruszałam wargami, mozolnie coś obliczając.
-Ciocia Rachel! – oświadczyłam w końcu tryumfalnym tonem.

niedziela, 26 czerwca 2011

O kontuzji mojej skutkach wielorakich, czyli rozdział 6


Elektroniczny odgłos budzika wyrwał mnie z głębokiego snu. Nastawiłam go wczoraj i poinformowałam o tym domowników. Rodzinne pobudki denerwowały mnie wraz z rosnącą ich pomysłowością.
Wystawiłam stopę spod kołdry.
-Nienawidzę poniedziałku! – jęknęłam.
-To wspaniale, bo dzisiaj jest wtorek! – usłyszałam radosny głosik Jacoba Juniora, który najbezczelniej w świecie właśnie włamał mi się do pokoju przez to nieszczęsne okno.
-Wtorku też. – burknęłam, chowając stopę.
-Maruda! A co lubisz?
-Soboootę. – ziewnęłam szeroko. – No i Wigilię. – dodałam po namyśle.
-A jeśli Wigilia przypada w poniedziałek, albo we wtorek? – zapytał chytrze Jacob.
-Siadam w kąciku i płaczę, oczywiście. – rzeczywiście usiadłam, ale nie w kąciku, a na łóżku.
-No popatrz.
Spojrzałam pożądliwie na, leżące na biurku, Wichrowe Wzgórza.
-Och, Jacob! – jęknęłam z udaną rozpaczą. – Chyba wciąż odczuwam skutki wczorajszej kontuzji. Nie dam rady iść do szkoły!
-Taaa, jasne. A na przekomarzanie się od samego rana to mamy siłę?
-To odruch. – obraziłam się. – Idę myć zęby i żeby cię tu nie było, kiedy wrócę się ubrać. Raz widziałeś mnie nagą i to był o jeden cholerny raz za dużo.
-A przemiana? – przypomniał Jacob, jakby to miało mu pomóc.
Łypnęłam na niego złowrogo.
Objął mnie w talii i pocałował. Gdy się odsunął /Szszszsszszplop!/ poczekałam kilka sekund, aż ochłonę i wbiłam w nigo surowy wzrok. Szarpnęłam głową w stronę okna. Uśmiechnął się szeroko, bezczel jednen i wyskoczył, nie licząc się z uczuciami kwiatków.
Ich bohaterstwo przejdzie chyba do historii.

                                   *                           *                               *

Ubrana już i uczesana wśliznęłam się do swojego pokoju i wsunęłam Wichrowe Wzgórza do plecaka.
Wskoczyłam w adidasy i wypadłam przed dom. Wszyscy już na mnie czekali.
Z powodu mojego spóźnienia nie mogłam usiąść z Jacobem, więc wsiadłam do pierwszego lepszego auta. Dopiero gdy zapięłam pasy spostrzegłam ogrom swojego błędu.
Za kierownicą siedział Edward i uśmiechał się upiornie.
Obok niego chichotał diabolicznie Emmet, a na tylnym siedzeniu demonicznie błyszczały oczy taty.
Eric miał minę co ja tutaj robię?, co oznaczało, że jest źle.
-To spisek! – wydarłam się piskliwie.
-Taaak? – przeciągnął samogłoskę Emmet.
-A główka nie boli? - znęcał się tata.
-Nie. – warknęłam.
-Na pewno? Mogę ci dać, serce, proszeczek.
-Wsadź sobie proszeczek.
-Jak ty mówisz do ojca?!- zdenerwował się Emmet.
Bujaj się.
Eric patrzył na mnie, zafascynowany. Wyraźnie się edukował. Zaraz, kurde, notesik wyjmie.
-Ale jak ci się udało uderzyc w to drzewo? A w ogóle, to co to było, rytuał godowy?
-Ostrzegam. – wysyczałam. – Zaraz się przemienię i rozpieprzę ci samochód.
Edward wciągnął powietrze ze  świstem.
-Ale dlaczego wypadłaś z domu późnym wieczorem i to jeszcze z Eric’em? Co się stało? – spytał wścibsko, ale znacznie grzeczniej.
Wyjrzałam przez okno.
-Opowiem ci wszystko jak ruszysz. – obiecałam sucho.
Edward wdepnął na gaz, a ja zaczęłam:
-Pokłóciłam się z Eric’em, nie będę mówić o co.
-He he. – przerwał mi ojciec, ale zgromiłam go wzrokiem.
-Skończyło się wyzwiskami (ja) i rzutem szpilką Rosalie – też ja.
-Czy szpilce nic się nie stało? – zatroszczył się Emmet.
-Nie. – odezwał się Eric mrocznym tonem, co przypominało nieco warczenie królika. – Za to ja dostałem w ucho i w czoło.
-Ach, straszne!- zmartwił się tata. – Ale czekaj? – zmarszczył brwi. – Czemu ty, Edwardzie, nie wyłapałeś tego z jej myśli?
-Bo ona od wczoraj nie myśli o niczym, tylko o tych swoich Wichrowych Wzgórzach. – prychnął Edward. – Najpierw Bella, potem Renesmee, teraz ona…
-To mam też czytała Wichrowe Wzgórza? – przerwałam mu.
-Tak. Masz to w genach.
-Och, nie marudź już. Przecież w tej książce występuje połowa twojej rodziny, w tym ty?
-Że co? Że jak?
-Och, nie udawaj. Edgar podejrzanie przypomina ciebie, przecież nie Eric’a. A Heathcliff /nie wiem, jak to się czyta, mi wychodzi coś jak hiflajf, ale to raczej nie jest to./, przecież to tata. Tylko nie wiem, czy mama to Izabella, czy Katy? No a babcia jest bezkonkurencyjna
Katarzyną.
Nieprawda! – oburzył się.
-Co nieprawda?
-Bella a Katarzyna to niebo i ziemia!
-Ach tak, więc jednak to czytałeś?
-Z nudów. – mruknął. – i skończmy tę dyskusję.
-Ha!

                                           *                            *                          *

Po południu siedziałam z mamą w kuchni i wycierałam naczynia, które ona zmywała.
Wtedy do naszego miejsca pracy wparował Edward, a potem tata i Eric, niczym kurczęta z kurą.
-It’s raining man! Pada deszcz facetów/ - zanuciła mama, szorując talerz.
-Allelujah! – prychnęłam szyderczo.
-Co prychasz? – ojciec jak zwykle się czepiał. – Tu mówią pokolenia.
-O przepraszam. – odezwał się Edward. – Ja się nie dam zabukować w teścia. – powiedział, biorąc ode mnie szklankę i nóż, żeby je odłożyć na miejsce.
-Ale nim jesteś. – droczył się tata.
-Uważaj, on ma nóż! - krzyknęłam ostrzegawczo.
-Phi! – uśmiechnął się Jacob Senior i po chwili wydłubywał kawałki szkła z zasklepiającego się ucha.

niedziela, 12 czerwca 2011

Ja to mam szczęście, czyli rozdział 5


Po wyjściu Jacoba spojrzałam na Erica.
-Idę się teraz spytać mamy, dlaczego ty nie jesteś śliczny.
Chyba zrozumiał, że się wydurnił, bo spochmurniał.
-Ani mi się waż. – mruknął.
-Bo co mi zrobisz? – spytałam śpiewnie a radośnie.
-Dziecko9 ci zrobię! – palnął, zupełnie bez sensu.
To wtedy zrozumiałam, że mam do czynienia nie z idiotą, ale z niebezpiecznym idiotą.
Fakt ten nie przestraszył mnie, tylko zdenerwował.
Posłałam mu moje, słynne w całej rodzinie Spojrzenie Maniakalnego Mordercy.
Eric oprzytomniał. Nadął się cnotą i zaczął:
-Była to oczywiście metafora…
-Nie myl metafory z onomatopeją. /onomatopeja – naśladowanie odgłosów, np zwierząt/ - wymamrotałam.
-…bo – ciągnął Eric, niezrażony. – pomijając, że jesteś moją kuzynką, to i tak nie tknąłbym cię nawet kijem.
No nie, teraz przedobrzył! Wkurzyłam się.
-Ty. – rozejrzałam się. – Zidiociały. – przykucnęłam. – Włochaty. – podniosłam z podłogi jeden z butów Rosalie. Czerwona, 8-centymetrowa szpilka. – Kretynie!
Kretyna podkreśliłam celnym wyrzutem bucika w powietrze, a konkretnie w stronę głowy Eric’a.
Pantofelek czubkiem chlasnął chłopaka w czółko, a obcas wbił mu się w ucho.
Tylko sekundę napawałam się swoim czynem, bo mój kuzyn rzucił się w moim kierunku, planując zemstę. Odwróciłam się i wypadłam na dwór. Skacząc na główkę za schodków werandy, przemieniłam się – szło mi to coraz lepiej!
Usłyszałam rozrywane ubrania – nic to! Nikt nie będzie mi miał tego za złe. Pobiegłam w las. Za sobą słyszałam Eric’a.
Zerknęłam w myśli Jacoba. Był prawie w domu, ale zawrócił, gdy zobaczył w moich myślach całą sytuację.
No co ty! – zawołałam w swoim umyśle. – Nie widzisz, że świetnie się bawię?
Po kolejnych kilkunastu metrach ucieczki nie wyrobiłam na zakręcie i, z w3łaściwą sobie gracją i precyzją, wyrżnęłam łbem w drzewo.
Znowu będzie draka. – pomyślałam półprzytomnie, a potem (który raz w ciągu ostatniego miesiąca?) zapadła ciemność.
W moim umyśle – w lesie od początku było ciemno.

                                    *                                *                                       *

Po jakiś kilkunastu sekundach ocknęłam się, zamroczona. Usłyszałam Carlisle’a:
-Potrzebuję cię jako człowieka, Cam.
Wytężyłam wolę i przemieniłam się. Było to trudne. Chyba jednak miałam talent po ojcu, bo Jacob Junior, stojący obok mnie w ludzkiej postaci, gwizdnął cicho. A potem, niewaidomo czemu, mocno zagryzł wargi.
Dopiero teraz poczułam ból zdfrowiejacej głowy.
-Auć. – syknęłam. – Czy mamy szanse na trochę dragów?
-Po moim trupie. – powiedział Edward, wychodząc z domu.
-Ty nie żyjesz. – wytknęłam mu.
-Ubierz się lepiej. – o nie. Cały czas byłam NAGA!
Spłonęłam rumieńcem i przyjęłam szlafrok, którym szczelnie się owinęłam.
-Chodź do domu. Położysz się do łóżka, możesz mieć wstrząs mózgu.
Z twarzy Jacoba i Eric’a wyczytałam, kto doznał szoku i powinien położyć się do łóżka.
-Nie mam wstrząsu mózgu! – nie tak to się miało skończyć!
Chwiejnie wstałam i skierowałam się w stronę domu. Na czole miałam już tylko bliznę i zaschniętą krew.
-Czyli jednak nie wrócę na noc do domu. – stwierdził Jacob tonem pogawędki.
Głośno jęknęłam.

                                        *                       *                          *

Tata, Edward, Carilsle (ok, to lekarz), Jacob (!) i… po prosty ślicznie, Eric. Będzie miał temat do fantazji do końca roku. Tata, Edward Carilsle…
-Cam, możesz przestać to przeżywać? – zdenerwował się dziadek. – Usilnie próbuję o tym zapomnieć, żeby nie wyrobić sobie traumy.
-Ja mogę w ogóle przestać myśleć. – obraziłam się. Zaplotłam ręce na piersiach, chociaż tego akurat Edward nie mógł widzieć. Był w salonie, a ja ZNOWU leżałam w łóżku!
-W takim razie co zamierzasz robić? – zainteresował się Edward.
-Kląć. – oznajmiłam z głębokim zadowoleniem.
-Phi! Wsadzić to sobie możesz.
-Oj, nie trzeba było tego mówić.
Z całą silą woli, na jaką było mnie stać, zaczęłam w myślach śpiewać piosenkę Beatlesów:
She was just sventeen, you know, what i mean. /Ona miała tylko 17 lat, ty wiesz, co to znaczy./
-Ale wpadła na drzewo. – dokończył Edward.
Bez słowa po prostu przełączyłam ma następną piosenkę.
Try to see it my way. /Spróbuj zobaczyć to z mojej strony./
-Rozumiem, że mówisz w imieniu tego biednego drzewa. Nieźle mu przywaliłaś. Masz rzeczywiście twardy łeb, Camilla.
-Czego mnie dręczysz, potworze? – jęknęłam.
Love love me do /Kochaj mnie, kochaj./
-Och zamknij się.
-Czy ja coś mówię?
You know, i love you. /Ty wiesz, że cię kocham./
-Weź się przymknij!
-Magiczne słowo. – zażądałam.
I always be true. /Nie zawiodę cię./
-Cholera jasna, Camilla!
-Widzisz, jakie to proste? – powiedziałam słodko. – Tylko co ja teraz będę robić?
Wtedy do pokoju weszłam Bella, niosąc w dłoniach jakąś książkę.
-Co to? – spytałam nieufnie.
-Wichrowe wzgórza. 0 gdy byłam w twoim wieku, uwielbiałam tę książkę.
Obejrzałam okładkę. Jakaś dzicz, a w sercu dziczy domek. Hm. Tylko tego mi brakowało. Ukochana książka z dzieciństwa mojej babci. Pięknie.
Przełamując wewnętrzny opór, zaczęłam czytać.

                                    *                   *                     *

Tej nocy w moim pokoju długo nie gasło światło. Czytałam…

poniedziałek, 30 maja 2011

A jednak z krewnymi jest trochę zabawy, czyli rozdział 4

Po powrocie ze szkoły zasiadłam do lekcji. Przeciągałam to tak długo jak mogłam, ale mama mnie nakryła.
-Idź się poba… porozmawiać z Eric’em. Suzannah wyszła, pewnie mu się nudzi.
Na szczęście wtedy przyszedł Jacob i to razem z nim udałam się do jaskini lwa.
Zapukaliśmy.
-Hej. – przywitał nas, stając w drzwiach.
-Cześć. – mruknęłam chłodno. Ale zaraz potem przyszedł mi do głowy świetny pomysł i o mały włos, a uśmiechnęłabym się szeroko.
Chłopak zamknął okno w komputerze. Było yo chyba jakieś forum, ale zdziwiło mnie, że Eric posługuje się nickiem Tajemnicza blondynka.
-O co chodzi? – spytał z nieco wrogim wyrazem twarzy.
-Przyszliśmy zabawiać cię rozmową. – wyjaśniłam, bezceremonialnie siadając na biurku.
-Zwariowałaś? – warknął.
-Zgaduj dalej. – zanuciłam, machając nogami.
-Suzannah cię nasłała?
-Nie-e.
-Będziesz się świetnie bawić moim kosztem, tak? – skapitulował.
-Przejrzałeś mnie. – spojrzałam na niego spod oka.
-Czy to jakiś spisek? – zmarszczył brwi.
-Tak, pięć. – prychnęłam. – Jeden z udziałem NASA, drugi FBI, trzeci KGB, czwarty Brytyjskiej Marynarki Wojennej, a piąty wspomagany przez Międzynarodowy Związek Tancerek Hula.
-To jest taki związek? – czy Eric naprawdę nie zrozumiał kpiny?
-Jasne! – energicznie pokiwałam głową. – Prawdę mówiąc, myślałam, że do niego należysz.
-Otóż nie. Zdziwiona?
-Bardzo.
-Myślę, że…
-Nie myśl. – przerwałam mu. – W twoim przypadku myślenie boli, zwłaszcza innych.
-A w twoim przypadku… Twoim przypadku… - zacukał się Eric.
-No co? – uniosłam brew.
-W twoim przypadku bolą słowa! – wyartykułował w końcu. Słowo nie strzała, a więcej rani. – zacytował z mądrą miną.
-Znieś to, Eric, bądź mężczyzną!
-Zabiję cię. -  syknął, nagle bardzo zdenerwowany. – Z zimną krwią i śmiechem na ustach. – Pojechało grozą że szok! – Nienawidzę cię.
-W takim razie nie żal mi umierać. – odparowałam.
Zacisnął pięści i napiął mięśnie lewej ręki.
-Ojej, jesteś w ciąży pozamacicznej? – zmartwiłam się, dotykając jego bicepsa.
Wtedy Eric zaczął się trząść. Znałam się trochę na takich dreszczach i wiedziałam, że się zaraz przemieni.
Uniosłam dłonie do ust. Potem zrobiłam z nich trąbkę i wrzasnęłam chłopakowi prosto do ucha.
-Do przedpokoju!!! Pokój rozwalisz, idioto!!!
Wspólnie z Jacobem, który dotychczas tylko gapił się, zdziwiony, wypchnęliśmy Eric’a za drzwi.
Po jakiś 2 minutach wytknęłam głowę, że3by ocenić rozmiary zniszczeń. Mój kuzyn w wilczej postaci stał i gapił się na walające się po podłodze szczątki ubrań.
Zmierzyłam go chłodnym spojrzeniem.
-Mam nadzieję, że wziąłeś zapasowe majtki.
Wróciłam do pokoju Eric’a. Jacob ciężko usiadł na łóżku. Nim też wstrząsały dreszcze.
-No czego się trzęsiesz jak niezdrowy? Boisz się dużego, złego wilka? – zakpiłam.
Jake natychmiast się uspokoił.
-No i co z nim?
-She’s got nothing on, but it’s on the floor! /Ona nie ma nic na sobie, ale to jest na podłodze. Oryginalny tekst jest inny, ale kto by się tym przejmował./ - zaśpiewałam.
-No ładnie.
-Usiadłam mu na kolanach i objęłam go za szyję.
-Wierz mi, wolałabym, żebyś był na jego miejscu. – szepnęłam.

                                *                  *                *

Wieczorem Jacob Junior postanowił, że jednak zanocuje w domu. Czytaj: jego rodzice wrócili.
Odprowadziłam go do drzwi, a Eric snuł się za nami, kierowany poczuciem winy. Wtedy usłyszeliśmy rozmowę z salonu.
-Masz wspaniałe dzieci. Suzannah jest taka śliczna, a Eric taki miły… - słodziła mama cioci Rachel.
-Hm, to ja nie jestem śliczny? – wyszeptał mój kuzyn, szczerze zmartwiony.
Bez komentarzy.