Łączna liczba wyświetleń

piątek, 13 maja 2011

Pocahontas - wielki powrót, czyli rozdział 1

W niedzielny poranek obudziłam się rześka i radosna, jakby to był maj, nie wrzesień.
Wczoraj rozmawiałam z tatą. Okazało się, że moje geny wampira postanowiły się uaktywnić w czasie przemiany. Stąd lodowate dreszcze. To dzięki nim mam trochę łatwiejsze życie, bo zapach wampirów mi nie przeszkadza. No i (po cholerę mi to, zawsze mogę adoptować) jestem płodna! Dlaczego? ,,Demony wiedzą, bogowie się domyślają.” , jak mówi Jacob. I tak wiem, że kogoś cytuje. HA! Zbaranieje, jak mu pokażę moje cytaty. Ale najpierw – przebieżka.
-Bella, kochanie, czy my w tym domu nie mamy czegoś na ból głowy? – spytał płaczliwie Edward.
-Ojej. Główka cię boli? – zatroszczył się tata.
-Popatrz sobie w jej myśli przez pół godziny, to ci ręce opadną. Jak na Diabelskim Młynie, tylko mniej bezpiecznie.
-Przesadzasz! – skarciłam go, energicznie szczotkując włosy.
-Czyżby?
-Ma rację. – poparła mnie Bella. – Gdy byłam w jej wieku, miałam w głowie istny młynek. Ciesz się, że tego nie słyszałeś. Ale ja cieszyłam się bardziej. Gdybyś wiedział, co mi chodziło po głowie…
-Zawsze wiesz, jak doprowadzić mnie do szału. – westchnął.
-Prawda? – wtrącił się tata. – Niestety, robi to o wiele za rzadko, żeby naprawdę cię wkurzyć. – dodał z żalem.
Przekicałam przez pokój w śmiertelnym boju z upartym adidasem.  Po drodze zobaczyłam Bellę i Edwarda, mocno do siebie przytulonych i tatę, próbującego wepchnąć się między niech, zupełnie, jakby był ich małą córeczką.
Parsknęłam śmiechem.
-Oj, tato. Powinieneś zostawić takie rzeczy mamie.
Nagle przypomniałam sobie o krewnych, a raczej o ich zapowiedzianej na dzisiaj wizycie. Znieruchomiałam w połowie kicnięcia. Adidas wyleciał w powietrze pięknym łukiem i, kręcąc wdzięczne piruety, skierował się w stronę  okna. Emmet, który właśnie wszedł do pokoju, rzucił się w jego stronę ruchem atakującej kobry. Złapał go z gracją urodzonego footbalisty i posłał but w moją stronę.
Dostałam w rękę.
-Faul! – zawrzasnęłam wielkim głosem.
-Powinnaś być mi wdzięczna. Wyleciałby przez okno niczym ptaszek. Nie wiedziałem, że twoje buty są takie ciekawe świata.
-No wiesz… Mogłeś go uszkodzić. – usta mi zadrżały, jakbym zaraz miała się rozpłakać.
-Kobiety… - jęknął Emmet.
-Sam jesteś kobieta. – prychnęłam.
Zdziwiony Emmet pochylił głowę. Oficjalnie, by sprawdzić, czy nadal ma na sobie spodnie. Nieoficjalnie… No cóż.
-Nieprawda. -  zaprzeczył bystrze.
Mama wparowała do salonu.
-Chcę wiedzieć, co się tu działo?
-Może niekoniecznie? – zasugerował ostrożnie Edward. Rzecz jasna, bezwstydnie ją podpuszczał.
-Czyli jednak chcę.
-Camilla biła się z butem. – oznajmił dobitnie, a raczej dobijająco, Edward.
-Phi! Nie takie rzeczy już widziałam.
-Masz rację, żono wilkołaka i córko wampira.
-Nie o to chodzi. Po prostu, w przeciwieństwie do ciebie, pamiętam jeszcze moją szkołę podstawową.

                                      *                         *                            *

Pomimo moich cichych zaklęć, samochód krewnych nie zepsuł się w szczerym polu i ich kilkudniowa wizyta rozpoczęła się w niedzielny wieczór.
Przyjechała siostra taty – Rachel – z mężem Paulem i dwójką dzieci – 17-letnią Suzannah i 16-letniem Eric’em.
Dzielnie udałam się do gości, razem z komitetem powitalnym w składzie:
Carlisle – gospodarz
Jasper – generał sztabu
Edward – szpieg
Bella – tajna broń
Emmet – broń demonstracyjna
Mama – paralizator masowego rażenia.
Rosalie – karetka pogotowia
Alice – biała flaga z wybuchową niespodzianką w środku.
Tata – rodzina
Jacob Junior – wsparcie
ja – to-ja-tak-słodko-plączę-się-pod-nogami-1000-watowy-uśmiech.com
Esme zaopatrzenie
Wytrwałam powitanie, a nawet antropologiczną dyskusję na temat, do kogo ja też jestem podobna.
Ciocia Rachel była całkiem fajna. Miała czarne włosy, ułożone w równe fale i duże, mądre oczy.
Wujek Paul o wiele bardziej wyglądał na rodzinę taty. Był tak samo okazały i w ogóle. Podobno był kiedyś z ojcem w jednej sforze.
Eric niedawno przeszedł przeminę w wilka. Bóg raczy wiedzieć, jak on to zrobił, bo podobno w okolicy jego domu nie było ani jednego wampira. Postawiłam sobie za punkt honoru, by doprowadzić go do niekontrolowanej zamiany w zwierzę.
Suzannah miała oczy swojej matki. I przypominała Pocahontas, Śmiejącą Się Wodę, Tygrysią Lilię, czy kogoś w tym rodzaju. Miała w sobie dziki urok, a na sobie – błękitne dżinsy i czarny T-shirt. Świat jest dziwny.
Nie przeszkadzał mi szczebiot cioci Rachel.
Wujek Paul w objęciach taty – do zniesienia . Chociaż wyglądało to jak zapasy niedźwiedzi.
Mogłam przetrwać kuzyna, wyglądającego na kretyna.
Ale nie mogłam puścić płazem tego, jak Suzannah-Pocahontas patrzyła na Jacoba Juniora!
Nagle pożałowałam, że nie jestem wampirzycą. Zniewalająco piękną, bladą i dumną. A może dumną i bladą? Bo ja wiem? W każdym razie, ładniejszą od Suzannah.
-Ojej, to twój brat? – spytała słodko.
-Nie. Chłopak. – odparłam zimno.
-Ojej. – stropiła się. – Jest taki podobny do twojego taty.
-Wiem. Ale ręczę za uczciwość jego matki.
Nie słuchała mnie chyba, dalej rzucała kokieteryjne spojrzenia Jacobowi. Widocznie nie miała mnie za groźną przeciwniczkę.
Cholera.
Goście jakoś się rozlokowali, a ja poszłam do swojego pokoju.
Rzuciłam się na łóżko, schowałam twarz w poduszki i wrzasnęłam Bardzo Brzydkie Słowo. Potem rzuciłam o ścianę jednym z moich sławetnych adidasów. Lewym. Prawy dużo już dziś przeszedł.

2 komentarze:

  1. ZAj...
    I kto wygrał?

    OdpowiedzUsuń
  2. Wygrała moja przyjaciółka - walkowerem. Albowiem nikomu się nie chciało wysłać mi propozycji na mejla.

    OdpowiedzUsuń